Ufologiczna wieść niesie, że rządy kilku państw świata są w posiadaniu zwłok obcych form życia, które zostały wyciągnięte z rozbitych UFO. Schowane w laboratoryjnych lodówkach wojskowych baz stanowią pilnie strzeżony sekret. Czy armia i służby światowych mocarstw rzeczywiście ukrywają prawdę o tym, że nasza planeta została odwiedzona przez przybyszów z kosmosu?
Na początku 2013 r. w sieci zawrzało po tym, jak w cyfrowym archiwum akt FBI (Federalnego Biura Śledczego) pojawił się raport, jaki dla długoletniego szefa tej instytucji J. Edgara Hoovera sporządził Guy Hottel (1902-1990) – kierownik waszyngtońskiego oddziału biura. Pismo datowane na 22 marca 1950 r. mówi o katastrofach „latających talerzy”, do których miało dojść w stanie Nowy Meksyk.
Hottel donosił, że od przedstawiciela Sił Powietrznych USA dowiedział się, iż na obszarze stanu znaleziono wraki trzech latających spodków. „Opisane zostały jako okrągłe obiekty o średnicy 15 m z wybrzuszeniami w centralnej części. Każdy z nich krył trzy humanoidalne ciała, których wzrost wynosił zaledwie 90 cm. Ubrane były one w metaliczną tkaninę o delikatnej teksturze” – pisał agent, dodając, że mimo sensacyjnego donosu nie podjął w tej sprawie żadnych dalszych czynności.
Czy wśród wspomnianych przez Hottela incydentów była katastrofa UFO w Roswell z lipca 1947 r.? Jeśli nawet, to gdzie ukryto wraki tych obiektów? Tego do dziś nie wiadomo. Hottel pozostał w służbie do 1955 r., a jego kontrowersyjny raport ujrzał po raz pierwszy światło dzienne jakieś 15 lat później. Przypomniano sobie o nim znowu w 2013 r., jednak FBI stanowczo zaprzeczyło, by kiedykolwiek interesowało się kwestią UFO.
Ale raport Hottela nie był jedynym przeciekiem sugerującym, że wojsko i służby są w posiadaniu wraków pozaziemskich pojazdów oraz ciał ich pilotów.
Obcy w trumnach i formalinie
Zdarzenie w Roswell to najbardziej „otrzaskany” przypadek ufologiczny. Nawet ci, którzy nie interesują się tymi zagadnieniami, słyszeli opowieść o tym, jak w lipcu 1947 r. na pustyni w Nowym Meksyku rozbił się niezidentyfikowany obiekt. Mało kto jednak wie, że przez długie lata sprawa pozostawała zapomniana, a zainteresowanie nią odżyło dopiero pod koniec lat 70., kiedy badacze przyjrzeli się jej na nowo i dotarli do dziesiątków ludzi mających coś do powiedzenia na temat incydentu, który – jak mówiła oficjalna wersja wydarzeń – był katastrofą balonu używanego w badaniach wojskowych.
Choć zdawałoby się, że do sprawy Roswell nie można wnieść już nic nowego, w 2007 r. pojawiło się coś, co dodało jej smaczku. Chodziło o oświadczenie, które po swej śmierci kazał upublicznić Walter Haut (1922-2005). W sadze Roswell była to nietuzinkowa postać. W 1947 r. pracował on jako oficer prasowy w tamtejszej bazie i to jemu jej dowódca, płk Blanchard, polecił poinformować lokalne media o katastrofie „latającego talerza”, z czego potem szybko się wycofano.
Haut przez lata zaprzeczał, jakoby wiedział coś więcej na temat zdarzenia, ale pod koniec życia postanowił wyjawić, jak było naprawdę. Otóż w dzień, kiedy wojsko przejęło wrak UFO, Blanchard miał zabrać Hauta do jednego z hangarów, gdzie zobaczył on z daleka jajowaty obiekt o średnicy ok. 5 m, obok którego leżało kilka przykrytych plandeką ciał.
„Tylko ich głowy wystawały poza okrycie. Nie mogłem jednak dostrzec na nich żadnych szczegółów. Głowy wydawały się większe niż normalnie, a kontur ciał pod plandeką sugerował, że były one wzrostu 10-letnich dzieci. Innego razu Blanchard w swoim biurze, by określić ich wysokość, wzniósł rękę na ok. 80 cm od podłogi” – pisał Haut.
Co tak naprawdę stało się tamtej nocy i gdzie zabrano ciała? W 1995 r. światem wstrząsnęły rewelacje brytyjskiego producenta filmowego, Raya Santilliego, który twierdził, że wszedł w posiadanie taśm przedstawiających autopsję obcego. Zaprezentowane w filmie dokumentalnym, który stał się hitem, wzbudziły jednak sporo kontrowersji, a po czasie Santilli wyznał, że była to po prostu mistyfikacja.
Domniemana istota pochądząca z wraku statku z Roswell
Zatem gdzie podziały się ciała ofiar katastrofy UFO z Roswell?
Niewykluczone, że je… pochowano. Glenn Dennis – miejscowy przedsiębiorca twierdził, że w lipcu 1947 r. wezwano go nagle do bazy i poproszono o dostarczenie kilku dziecięcych trumien. Na boku jedna z pielęgniarek wyjaśniła mu sens tego nietypowego zamówienia, twierdząc, że na pustyni doszło do katastrofy dziwnego obiektu, z którego wydobyto ciała małych istot. Dennis ich jednak nie widział.
Głos na temat ciał obcych, a nawet żywych kosmitów przechowywanych w tajnych laboratoriach pochodził też z „głębokich gardeł”, tj. od tajemniczych informatorów, którzy podawali się za pracowników służb specjalnych lub agencji wojskowych i przekazywali ufologom sekretne informacje. Jedną z oryginalniejszych postaci na tym polu był człowiek o pseudonimie „Henry Deacon” – rzekomy uczony i pracownik instytucji zajmującej się fizyką z pogranicza (z podróżami w czasie włącznie), który opowiadał o rozbijających się na Ziemi statkach istot z innych planet. Kosmici, których widział na własne oczy, przypominali mu kilkuletnie dzieci o małych (nie zaś dużych i migdałowatych jak w większości relacji) oczach. Problem jednak w tym, że nikt nie ręczy za prawdziwość podobnych rewelacji, a informatorzy podają wykluczające się scenariusze. Część z nich to po prostu zwykli poszukiwacze uwagi, inni zaś „kukułcze jaja” podrzucone przez służby specjalne, by sterować rozwojem mitu o UFO w społeczeństwie.
Ufici w rękach Brazylijczyków i… Polaków
Ciała obcych przechowywać ma również rząd Brazylii, o czym pogłoski krążą od kilkunastu lat. Istoty miały zostać schwytane podczas głośnego incydentu z 1996 r. Rozpoczął się on z 19 na 20 stycznia obserwacją dokonaną przez Freitasów – rolników mieszkających niedaleko przemysłowego miasta Varginha (stan Minas Gerais), których zbudziło porykiwanie spłoszonego bydła. Wyjrzawszy na zewnątrz, zauważyli buchający dymem lub parą walcowaty obiekt, który powoli przepływał po niebie. Zgodnie z ustaleniami brazylijskich badaczy uszkodzone UFO najprawdopodobniej rozbiło się w pobliżu, a miejsce katastrofy zostało szybko uprzątnięte przez wojsko. Problemem było jednak to, że nieco potworni pasażerowie obiektu rozbiegli się po okolicy.
Sprawą zajęło się grono ufologów, w tym prawnik z Varginhi Ubirajara Rodrigues, który otrzymał liczne relacje od ludzi obserwujących wałęsające się po obrzeżach miasta brunatne humanoidy o czerwonych oczach. W mediach zrobiło się głośno, kiedy jednego takiego „diabła” kucającego koło szopy zobaczyły trzy młode dziewczyny. Pogłoski mówiły, że ufici – osłabieni, bo najwyraźniej nieprzystosowani do naszej atmosfery – zostali sprawnie wyłapani przez wojsko i policję. Sensację wzbudziła też nagła śmierć młodego funkcjonariusza o nazwisku Chereze, którego przyczyna zgonu została zatajona przed rodziną. Dowiedziała się ona jednak, że brał on udział w obławie na kosmitów i pochwycił jednego z nich gołą dłonią.
Brazylijscy ufolodzy otrzymali też wiele informacji od wojskowych, lekarzy oraz pielęgniarek, którzy brali udział w badaniach rozbitków lub zacieraniu śladów katastrofy. Pojawiły się relacje o przewiezieniu skrzyń z ciałami lub wciąż żywymi kosmitami do szpitali General oraz Humanitas w Varginhi. Pierwsza placówka otrzymała tajemniczą „przesyłkę”, po czym została zamknięta przez wojsko, a personelowi nakazano trzymać język za zębami. Jedno z ciał trafiło też prawdopodobnie na miejscowy uniwersytet. W późniejszym okresie pojawili się również informatorzy, którzy widzieli nagrania tych istot, a nawet żywe okazy, które po badaniach miano porozwozić do baz wojskowych.
Na ile wiarygodne są te rewelacje? Trudno ocenić. Możliwe, że tkwi w nich jakieś ziarno prawdy, skoro potwierdziło je tak wiele osób. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego rządy i wojsko miałyby ukrywać przed obywatelami fakt obecności na Ziemi przybyszów z kosmosu, skoro jest to „tajemnica poliszynela” i dziś w zasadzie nikogo to nie dziwi.
Co ciekawe, wśród relacji o przejętych przez wojsko ciałach obcych jest też polski wątek. Wiąże się to z legendarnym incydentem z Gdyni, gdzie zimą 1959 r. do jednego z basenów portowych miał wpaść dziwny obiekt. Samo zdarzenie, sądząc po relacjach świadków, miało miejsce naprawdę, choć do dziś nie wiadomo dokładnie, co spadło z nieba. Może był to prototypowy radziecki satelita – prekursor Sputnika?
Po latach w zachodniej literaturze pojawiły się jednak sensacyjne informacje – rzekomo przekazane przez polskiego lekarza, który badał rozbitka z gdyńskiej katastrofy, a potem wyemigrował do Anglii. Opowiadał on o tajemniczym humanoidzie o sześciu palcach u dłoni, odzianym w metaliczny kombinezon, którego w ciężkim stanie na plaży znaleźli strażnicy. Po przewiezieniu do szpitala (dzisiejszego UCMMIT) istota zmarła albo wpadła w stan hibernacji. Badania wykazały jednak, że nie jest to człowiek. Potem skrzynia z jego ciałem została zapakowana na ciężarówkę i wysłana prawdopodobnie do Związku Radzieckiego. Problem w tym, że wątek o rozbitku nie pasuje do relacji świadków wydarzeń, którzy mówili, że obiekt z Gdyni był niewielki i raczej nie wyglądał na pojazd załogowy. Legenda zaczęła jednak żyć własnym życiem…
Źródło: Onet