BURIACKA WIOSKA NADEINO
Jakow Józefowicz Zajcew, mieszkaniec wioski Nadeino, opowiedział tę historię w 1982 roku. Jego rodzina mieszkała w tej samej wiosce położonej siedem kilometrów od Kujtuna, miasteczka w obwodzie Irkuckim. Ojciec Jakowa pracował jako mechanik, a w okresie sianokosów wykonywał różne inne prace, najczęściej klepiąc kosy kobietom, które ręcznie wykaszały trudno dostępne fragmenty łąk między zaroślami. „Klepanie” kosy polega na uderzaniu małym młotkiem wzdłuż krawędzi kosy tak, aby tę krawędź spłaszczyć i utwardzić – czyli naostrzyć. Miał do obsługi około 30 kos, ale robił to sprawnie i szybko. Miał jeszcze czas, aby przebiec się po lesie w pobliżu łąk i sprawdzić, gdzie rosną jagody. Potem kierował w tamte miejsca domowników na zbieranie jagód. Działo się to w 1968 albo 1969 roku. Jakow miał wtedy 12-13 lat. Jak wielu chłopców w jego wieku, pomagał starszym przy sianokosach. Dzieciaki znosili w jedno miejsce pęki suchego siana, a dorośli układali je w stogi. Dobrze ułożony stóg miał niewielką średnicę podstawy, potem rozszerzał się do pewnej wysokości i kończył regularnym stożkiem. W ten sposób siano nie przemakało podczas deszczu.
Tego dnia słońce nie specjalnie grzało i siano miało być gotowe do zbioru dopiero pod wieczór. Ojciec Jaszy kazał mu wziąć ze sobą ciotkę Lenę i iść na jagody w upatrzone wcześniej miejsce. Zbieracze szybko napełnili wiaderka jagodami i usiedli pod brzozą, aby trochę odpocząć i coś przekąsić. Razem z nimi był piesek ciotki Leny. Nagle pies zjeżył się, podkulił ogon i nawet nie dojadłszy kawałka chleba przytulił się do gospodyni.
W tym momencie usłyszeliśmy ciężkie kroki i trzask łamanego chrustu. Nagle w odległości 10-12 metrów ujrzeliśmy dziwne, ogromne stworzenie. Wzrostu miał ten potwór ponad dwa metry, ciało pokryte niezbyt gęstą sierścią, ręce ogromne z długimi palcami, zwisające poniżej kolan. Jakby to było dzisiaj pamiętam jego oczy: okrągłe, żółtego koloru. Duże usta, okrągłe czoło. Zatrzymał się na chwilę i popatrzył na nas. Na głowie miałem czapkę, którą kilka razy musiałem przytrzymywać, bo mi włosy stawały dęba.
Śnieżny Człowiek poszedł sobie dalej, wymachując swoimi długimi rękami. Ja i ciocia Lena straciliśmy mowę. Nie pamiętam, jak zerwaliśmy się spod drzewa, chwycili torby z jagodami i pobiegli do drogi. Pies z głośnym ujadaniem biegł przed nami.
Wpadliśmy do domu, opowiedzieliśmy wszystko raz rodzinie, drugi raz mieszkańcom wioski, ale wszyscy śmiali się z nas. Mówili, że coś nam się przywidziało. Jednemu – może i tak, ale jednocześnie dwóm osobom? Niemożliwe!”
40 LAT PÓŹNIEJ
Żona Jakowa, Anna Fiedorowna Zajcewa, pojechała pewnego razu na zakupy do miasta. Po wyjściu ze sklepu spotkała znajomego Iwana Antonowa, który mieszkał w Kujtunie, ale pochodził z tej samej wioski Nadeino, co jej mąż. Zaproponował, że ją podwiezie.
„Jedziemy sobie i jakoś tak rozmowa zeszła na temat Śnieżnego Człowieka”. W telewizji niedawno pokazywali. I ot, Iwan mówi do mnie: «Wiesz, Anna, u nas w Nadeino długi czas było głośno o pewnym dziwnym wydarzeniu. Jedna kobieta opowiadała, że widziała w lesie dokładnie takiego samego stwora. Mało kto jej wierzył. A jeszcze opowiadała, że nie była wtedy w lesie sama, był z nią chłopiec ze wsi, ale nie pamięta jak się nazywał.» Wtedy mu wytłumaczyłam że to był mój mąż, Jakow, który jako mały chłopiec zaprowadził na jagody ciocię Lenę.”
Kiedy Zajcewowie przeprowadzili się do miasta, Jakow opowiedział kiedyś swoją historię kolegom z brygady. Jeden z mężczyzn, Timofiej Borisow, nie tylko mu uwierzył, ale jeszcze sam opowiedział, jak to w pobliżu Kujtuna spotkał podobne stworzenie. Tym razem była to istota płci żeńskiej – poprzez okrywę włosów widać było wyraźnie jej piersi.
„AŁMAS”, ALBO „HUN-GURESU”
W mongolskich językach (a Buriaci są właśnie narodem mongolskim) Yeti nazywają „hun-huresu” – człowiek-zwierz. Często określają go jednym słowem – „ałmas”. Mieszkańcy Buriacji mogliby opowiedzieć wiele takich historii, ale boją się, że wydadzą się legendami, przesądami ciemnych ludzi. Wszystko wskazuje jednak na to, że „ałmasy” rzeczywiście istnieją. W opisach podróży po Azji Centralnej często spotyka się wzmianki o „dzikich ludziach”. I nie są to tylko zapiski z przeszłości.
W 1906 roku profesor Baradijn wędrował z karawaną po piaskach pustyni Ałaszan. Pewnego dnia tuż przed zachodem słońca przewodnik karawany, popatrzywszy na wzgórza, nagle krzyknął wystraszony. Karawana zatrzymała się i wszyscy zobaczyli na piaszczystym zboczu postać włochatego człowieka, podobnego do małpy. Stał oświetlony promieniami zachodzącego słońca, schylony nieco, z opuszczonymi długimi rękami. Ałmas z minutę patrzył na ludzi, a kiedy spostrzegł, że oni też go widzą, skrył się między wzgórzami. Profesor szukał chętnych, aby podążać za nim, ale nikt się nie zgłosił… (S.K)
Źródło: www.olabloga.pl