Genialny wynalazca nie tylko wierzył w istnienie obcych mogących dążyć do kontaktu z ludzkością, ale twierdził nawet, że sam odebrał komunikat od pozaziemskiej inteligencji. „Byłem pierwszym, który usłyszał pozdrowienie przesłane z jednej planety na drugą” – wspominał. Jak do tego doszło?
To nie żart ani sensacja z odmętów internetu. Nikola Tesla (1856-1943) nazywany „człowiekiem, który wymyślił XX wiek” i uznawany za jednego z największych wynalazców w dziejach, w 1901 r. publicznie ogłosił, że udało mu się przechwycić sygnał od obcej inteligencji.
Jak to się stało?
Tesla wspominał, że do odkrycia doszło przypadkiem latem 1899 r., podczas eksperymentów w laboratorium w Colorado Springs, gdzie wynalazca przeniósł się, chcąc skupić się na udoskonalaniu konstrukcji tzw. nadajnika powiększającego mającego służyć do bezprzewodowego przesyłu energii i komunikacji na duże odległości.
Ponad 8 miesięcy spędzonych w „stacji eksperymentalnej” – baraku z 60-metrową anteną zwieńczoną miedzianą kulą, okazało się okresem owocnej pracy, ale obrosło też wieloma legendami.
Do historii przeszła wykonana tam fotografia przedstawiająca Teslę siedzącego na krześle koło przekaźnika, z którego strzelały kilkumetrowe „pioruny”. Miejscowi opowiadali z kolei, że gdy uruchamiał on swą „maszynerię”, spod butów przechodniów sypały się iskry, a na końcówkach motylich skrzydeł pojawiały się ognie św. Elma.
Oprócz prac nad nadajnikiem, w Colorado Springs Tesla zajmował się też badaniami nad rezonansem planety i zjawiskami elektrycznymi w atmosferze. W celu śledzenia występujących w niej zaburzeń skonstruował specjalny odbiornik, który odegrał kluczową rolę w historii o przekazie od kosmitów.
Pewnego wieczora, kiedy wynalazca przebywał w laboratorium, urządzenie odebrało sygnał.
Tesla myślał początkowo, że to zakłócenia spowodowane przez burzę, ale niebawem zmienił zdanie i uznał, że trafił na ślad „grubszej” zagadki.
4 lipca tak pisał o tym w liście do swojego asystenta, George’a Scherffa:
„Otrzymujemy wiadomości z chmur z odległości ok. 100 mil, ale najprawdopodobniej w grę wchodzi wielokrotność tego dystansu. Ani słowa reporterom”.
W grudniu 1900 r., w liście do nowojorskiego Czerwonego Krzyża, Tesla już otwarcie przyznawał, że sygnały te pochodziły z „innego świata”.
Skąd miał tę pewność?
Z jego relacji wynikało, że były to cztery słabe, powtarzające się sygnały, które uznał on za rodzaj „komunikatu numerycznego” (zawierającego liczby od 1 do 4*). W opinii Tesli przekaz musiał zostać wyemitowany przez inteligentnego nadawcę, którym nie mógł być jednak nikt z Ziemi.
Swoich wniosków był on pewien do tego stopnia, że w artykule dla „Collier’s Weekly” z 1901 dumnie ogłosił:
„Coraz bardziej potęguje się we mnie przeświadczenie, że byłem pierwszym człowiekiem, który usłyszał pozdrowienie przesłane z jednej planety na drugą”.
Ta mało skromna wypowiedź była w tonie typowym dla Tesli, który dbał, by społeczeństwo postrzegało go jako osobistość wybitniejszą od Thomasa Edisona i Guglielmo Marconiego – jego największych rywali. Samochwalstwo zostało zresztą zauważone i w liście do magazynu „Popular Science Monthly” anonimowy krytyk zarzucał Tesli, że przez rewelacje o kontakcie z kosmitami chciał on jedynie „zabłysnąć w prasie”.
Rzeczywiście, dowodów innych niż słowa Tesla nie dostarczył, jednak zagadka sygnałów musiała odcisnąć na nim piętno, gdyż przez lata nie zmienił zdania na ten temat. Ba, z czasem utwierdził się w przekonaniu, że w 1899 r. przechwycił prawdziwy komunikat od cywilizacji pozaziemskiej.
„Ustawienia odbiornika i charakter sygnału wykluczały jego ziemskie pochodzenie. Wykluczyłem także, by odpowiadały zań Księżyc, Słońce lub Wenus. Jak podkreślałem, sygnał był jak regularne powtarzanie sekwencji liczb, a kolejne analizy doprowadziły mnie do wniosku, że musiał on pochodzić z Marsa, który był wtedy blisko Ziemi” – pisał w magazynie „Electrical World” z 1921.
Tylko kto nadawał?
Tesla był przekonany, że sygnał pochodził z Marsa i podkreślał, że choć brakowało dowodów na istnienie tam życia, nie dało się też tego jednoznacznie wykluczyć.
W konfrontacji z tym, co dziś wiadomo o Czerwonej Planecie, opinie te mogą wydawać się zabawne, szczególnie że padły z ust człowieka uznawanego za geniusza wszech czasów. Jednak Tesla nie był jedynym uczonym tamtej epoki dopuszczającym możliwość istnienia cywilizacji marsjańskiej.
O życiu na Marsie zaczęto dyskutować na poważnie od 1877 r., kiedy włoski astronom Giovanni Schiaparelli skierował do kolegów po fachu pytanie o dziwaczne linie widoczne w obszarach równikowych Czerwonej Planety. Wokół tzw. marsjańskich kanałów rozgorzała wkrótce debata, a niektórzy astronomowie sugerowali wprost, że służą one bratniej cywilizacji do nawadniania pól.
Jeden z gorących zwolenników istnienia Marsjan, Percival Lowell – amerykański przedsiębiorca, filantrop i astronom amator, autor książki „Mars jako środowisko życia” (1908), sugerował, że za pomocą sieci kanałów mieszkańcy Czerwonej Planety sprowadzają wodę z mokrej, ale zimnej północy w cieplejsze, choć suche rejony południowe.
Przekonanie o istnieniu kanałów było tak silne, że (na wzór kraterów księżycowych) zaczęto nadawać im nazwy, ale coraz częściej słychać było też głosy podające ich istnienie w wątpliwość. Ostatecznie pod koniec pierwszej dekady XX w. uznano, że kanały były jedynie iluzją optyczną powstającą w słabej jakości teleskopach (elementy obrazu zlewały się weń w jeden punkt, co dawało obserwującemu wrażenie geometrycznych struktur).
Kolejne analizy potwierdzały z kolei, że Mars jest planetą niegościnną i zimną, a Tesla, choć zdawał sobie z tego sprawę, nie wykluczał, że ktoś mógł tam jednak mieszkać:
„Miejmy nadzieję, że Mars nie jest zimnym grobem, ale domem dla wesołych i inteligentnych istot, od których będziemy mogli się czegoś nauczyć” – pisał w „Harvard Illustrated” w 1907 r.
Zresztą nie on jeden żywił nadzieje, że Marsjanie w końcu się z nami skontaktują. O odebraniu sygnałów z Marsa mówił w 1921 r. Marconi, zaś w 1924, kiedy Czerwona Planeta znalazła się rekordowo blisko Ziemi, w USA powołano nawet specjalny wojskowy projekt nasłuchowy, który koordynował słynny astronom David Peck Todd.
Kosmiczni sąsiedzi się jednak nie odezwali, a uczeni ostatecznie uznali Marsa za planetę martwą. Mimo to Tesla nadal stał na stanowisku, że w pamiętne lato w Colorado Springs odebrał jakiś sztuczny „komunikat numeryczny”, o którym wspominał jeszcze w 1935 r.
Pozostaje pytanie, co było jego źródłem?
Choć pojawiły się hipotezy, że wynalazca mógł zarejestrować sygnały nadane w ramach eksperymentu przez Marconiego, dziś uczeni uznają za bardziej prawdopodobne, że była to emisja z Jowisza będącego naturalnym źródłem fal radiowych.
A może byli to jednak kosmici, tyle że spoza Marsa?
To pytanie pozostanie bez odpowiedzi i trzeba wiedzieć, że identyfikacja sygnałów z kosmosu często sprawia problemy nawet radioastronomom. Przykładowo, w 1967 r. zagadkowa transmisja z głębi uniwersum okazała się koniec końców sygnałem pierwszego odkrytego pulsara. Kontrowersje towarzyszyły też słynnemu sygnałowi „Wow!” odebranemu w 1977 r. przez Jerry’ego R. Ehmana. Choć nosił on wszelkie cechy przekazu od obcych, został zarejestrowany tylko raz i do dziś trwa spór, czy był kosmicznym „dzień dobry”, czy ziemskim sygnałem odbitym od kosmicznego śmiecia.
Jakkolwiek było w przypadku Tesli, nie ulega wątpliwości, że borykając się z zagadką sygnału z Marsa, stał się on pionierem w kolejnej dziedzinie, jaką jest poszukiwanie inteligencji pozaziemskiej…
_______________
* W niektórych wypowiedziach wg Tesli sygnał oznaczał 1-3.